Dwie piękne, mądre i silne kobiety. Maria Nurowska - matka i Tatiana Raczyńska - córka. Na co dzień żyją w swoich własnych, odległych światach, ale w sytuacjach trudnych zawsze mogą na siebie liczyć. Choć czasem trudno im się porozumieć, nie ma między nimi tematów tabu.

Maria Nurowska, Tatiana Raczyńska
Matka i córka. Życie na inną nutę.
Maria Nurowska i Tatiana Raczyńska w rozmowach z Martą Mizuro
„Kochając się, mamy inne światy. Ja nie mam dostępu do jej świata, nie dlatego, że ona mnie nie
chce wpuścić, ale dlatego, że nie potrafiłabym do niego wejść”.
Maria Nurowska, matka
„Jest takie zdjęcie, które bardzo lubię. Miałam wtedy niecałe dwa lata. Mama trzyma mnie na kolanach, obejmuje i patrzymy na siebie: ja na nią z uśmiechem, ona na mnie z miłością.”
Tatiana Raczyńska, córka
Chciałabym zacząć od cytatu z książki Rozstania Magdy Dygat, córki Stanisława Dygata. Oto kilka zdań z początku: „Kiedy się jest dzieckiem znanego człowieka, żyje się w fałszywym przeświadczeniu, że czegoś się już w życiu dokonało. Brak motywacji i potrzeby wybicia się z tłumu uśpił we mnie wszelkie ambicje. (...) Odkąd pamiętam, pytanie, czy jestem córką pisarza, dawało mi poczucie jakiejś nieokreślonej ważności. Myśl, że mogłabym zostać uznanym matematykiem czy chemikiem, wiązała się z przeświadczeniem o zdradzie mojego otoczenia. Byłam skazana na wieczną drugorzędność”.
Czy ty też miewasz albo miewałaś takie odczucia?
TATIANA RACZYŃSKA: Nie, nie. Kiedy byłam dzieckiem, mama nigdy nie robiła wokół swojego pisania szumu. Pisała nocami, zasypiałam, słuchając, jak stukają klawisze maszyny do pisania. Mieszkaliśmy wtedy w malutkim mieszkanku – miało dwadzieścia pięć metrów kwadratowych – na osiedlu Za Żelazną Bramą. Miałam w nim swój pokój wydzielony za szafą, a wszyscy pozostali, to znaczy mama, mój ojczym Janusz Anderman, a zimą także mój ukochany dziadziuś, gnieździli się w strasznej ciasnocie. Żyliśmy skromnie. Mój dom znacznie różnił się od domów moich rówieśników.
Mama odsypiała nocne pisanie, więc rano cichutko robiłam śniadanie i szykowałam się do szkoły, obiady jadłam najczęściej w Związku Literatów. A jednocześnie czułam dużą wolność i swobodę, nikt mnie nie zaganiał do lekcji, nie kontrolował. W naszym świecie pojawiały się ciekawe postaci tamtego okresu, taka barwna bohema szarych peerelowskich czasów.
Później, kiedy już mama stała się znaną pisarką, a jej książki tłumaczono na wiele języków, tylko nieliczne znajome osoby wiedziały, że jesteśmy spokrewnione, o nosiłyśmy różne nazwiska. Nie chciałabym, żeby jej aureola” jakoś mnie oświetlała. Ani przez chwilę nie myślałam o tym, żeby stać się pisarką, i dosyć szybko zrozumiałam, że jesteśmy zupełnie inne, mamy inne charaktery, zdolności, marzenia i talenty. Ja chciałam pracować z dzieciakami, które od życia dostały mocno w kość.
Jako nastolatka napisałaś jednak kilka wierszy, a mama dowiedziała się o nich, dopiero kiedy przeczytała je na łamach prasy. Musiała być dumna, skoro zacytowała je na przykład w Hiszpańskich oczach czy Księżycu nad Zakopanem. Dlaczego jej o tym nie powiedziałaś?
Może bałam się, że je skrytykuje? A może wysłałam je ot, tak sobie, żeby zobaczyć, czy są coś warte? Nie pamiętam. To był taki jednorazowy poetycki zryw, poczułam nagle wenę, jakąś potrzebę przelania myśli na papier. Wierszy napisałam kilka. Wysłałam je do pisma „Razem”, które prowadziło kącik „Młody parnas”. Wydrukowano je i dostały bardzo dobre recenzje, porównano mnie do młodej Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Mamie też się te wiersze spodobały, pokazała je nawet komuś i zacytowała w kilku swoich książkach. Namawiała mnie, żebym pisała.
Dlaczego przestałaś?
Nie czułam już więcej takiej potrzeby. Próbowałam jeszcze potem ułożyć parę wierszyków, ale miałam wrażenie, że robię to już na siłę. Nie odziedziczyłam talentu literackiego po mamie.
Po raz pierwszy masz okazję publicznie mówić o tym, że jesteś córką Marii Nurowskiej. Czy odczuwałaś pokusę, żeby samodzielnie napisać o waszych relacjach? Żeby przedstawić swoją wersję prawdy?
Nie! (śmiech) Zupełnie o tym nie myślałam. Nie pisałam także pamiętników, jak teraz moja córka... Owszem, jako dziecko próbowałam tworzyć jakieś śmieszne opowiastki, których bohaterami byli na przykład Beatlesi (bardzo się kochałam w Paulu McCartneyu), trudno to jednak traktować poważnie. Ale o swoim życiu nie chciałam pisać. Układałam je w sobie i długo nie miałam potrzeby, żeby z kimś na ten temat rozmawiać ani tym bardziej w jakiś sposób je utrwalać.
Twoja mama napisała kilka książek silnie zainspirowanych własnym życiem – oprócz Po tamtej stronie śmierć, Hiszpańskich oczu i Księżyca nad Zakopanem choćby Sprawę Niny S. Czy widzisz się w tych książkach, które po części dotyczą tego, co przeżyłaś?
W bardzo niewielu. I tylko w urywkach. Wcześniej, kiedy jeszcze byłam bardzo niepewna siebie i dopiero szukałam swojego miejsca w życiu, zależało mi na akceptacji ludzi. Wydawało mi się, że jeśli ktoś znajomy przeczyta o dramatach na pozór przypominającej mnie bohaterki, pomyśli, że to prawda. A to przecież fikcja literacka. Nie było to dla mnie łatwe. W Sprawie Niny S. występują siostry bliźniaczki i jedna z nich, Gabrysia, wydaje się z charakteru podobna do mnie. Wyczuwa się żal głównej bohaterki, jej matki, o to, że tak trudno się z nią porozumieć, bo ma zupełnie inny temperament i całkiem inaczej postrzega świat. A ja myślę sobie tak: że gdybyśmy były do siebie bardziej podobne, wywoływałoby to dużo więcej konfliktów, problemów i kłótni. Byłby to bardzo burzliwy związek, a dzięki temu, że się od siebie różnimy, mimo wszystko możemy jakoś budować naszą relację, rozwijać ją.
Ale też w Księżycu nad Zakopanem, który jest przecież autobiografią i nie ma tam mowy o kamuflażu, znalazł się twój portret. Bardziej szkic do portretu, bo niewiele zostało w nim powiedziane, a w dodatku w tym niedługim opisie pada zdanie: „Niewiele wiem o swojej córce”. Jak się odnosisz do tego portretu?
To prawda, jesteśmy sobie bardzo bliskie, ale jakby z innych, równoległych światów. Obie mamy pełno własnych spraw na głowie. Mało o swoim świecie opowiadam, ale też niewiele słyszę pytań. Różnimy się bardzo w patrzeniu na życie i ludzi.
W Księżycu nad Zakopanem mama przedstawiła mnie jako idealistkę, uparcie i dość naiwnie wierzącą w dobre intencje ludzi. Tak mnie widzi... A ja nie jestem naiwna, wiem, że ludzie potrafią robić straszne rzeczy. Mam jednak wrażenie, że to się dzieje ze strachu i z nieświadomości, a nie z potrzeby czynienia zła. To, co wysyłamy do innych, wraca. Ta zasada sprawdza się w moim życiu, w kontakcie z przeróżnymi osobami. Jeśli kogoś obdarzamy zaufaniem, to on chce, żeby nie było to na wyrost. Chce być taki, jakim się widzi naszymi oczami. Jeśli patrzymy na kogoś jak na złodzieja, podejrzliwie, możliwe jest, że nas okradnie.
Sama dostaję bardzo dużo od ludzi, często zupełnie obcych. Miałam kiedyś poważny wypadek samochodowy, po którym auto poszło do kasacji. Wysiadłam z niego oszołomiona, samochód wygięty był w banana, wyciekała z niego benzyna. Na miejscu wypadku jak spod ziemi wyrósł jakiś chłopak, który odłączył przewody, żeby nie było wybuchu, podeszła starsza pani, podając mi telefon, żebym mogła zadzwonić po pomoc. Wszystko to zanim zdążyłam pomyśleć, co robić w takiej sytuacji.
Albo taki przypadek z mojej pracy. Nauczycielka przyprowadziła do mnie chłopca, który na lekcji z całej siły uderzył kolegę w twarz, zupełnie bez powodu. Ten uderzony na pewno go nie sprowokował, bo był to chłopiec wycofany i uległy. Zaczęłam rozmawiać z agresorem – nie oceniając go, tylko próbując dociec, dlaczego to zrobił. Wtedy się otworzył i powiedział, że tak robi jego ojciec, który często jest pijany i wpada wtedy w gniew z byle powodu, i bije go po twarzy, aż krew leci mu z nosa. Okazało się, że sprawca jest w rzeczywistości ofiarą bardzo silnej przemocy domowej. Skierowaliśmy tę sprawę do sądu, chłopiec dostał naprawdę wspaniałego kuratora, który przyjeżdżał do niego na motorze, kiedy tylko coś się działo. Chociaż problemy rodziny się nie skończyły, ojciec chłopca zaczął się bać i już go nie bił. Wtedy i chłopiec nie miał już potrzeby odreagowywać na kolegach w szkole. Jest to dowód na to, że można wyrządzać krzywdę dlatego, że się zostało źle zaprogramowanym. Dzieci są jak czysta tablica, nasiąkają tym, czego doświadczają od świata, i potem tym promieniują. Czasem oddają złe rzeczy, które otrzymały.
Wyrządzanie zła wynika głównie z nikłej samoświadomości. Człowiek nie uczy się na swoich błędach, nie wyciąga z nich wniosków, dowodzi tego właściwie cała krwawa historia ludzkości. I mało jest osób, które chcą siebie zrozumieć, odmieniać swój „zły program”.
A może to inny system oczekiwań? Twoja mama oczekuje, że spotka ją coś złego, a ty nastawiasz się na zrozumienie.
Nie mam wielkich oczekiwań, więc nie przeżywam rozczarowań. Wiem, że każdy się zmaga z własnymi problemami. W mojej pracy ciągle stykam się z biedą czy rodzinnymi uwikłaniami, zdaję więc sobie sprawę, jak trudno w tym samym stopniu troszczyć się o innych. Jeśli więc zdarza się, że ludzie interesują się mną, pamiętają, mają potrzebę coś mi podarować, jest to dla mnie miłe zaskoczenie, które potwierdza moją intuicję na temat ludzkiej natury.
W czasie naszej pierwszej rozmowy mówiła mi pani sporo o swoim dziadku, ale to była tak barwna postać, że chciałabym coś jeszcze o nim usłyszeć. Jakie jeszcze wspomnieniawiążą się z dziadkiem Aleksandrem?
Na przykład takie, że w latach osiemdziesiątych przyjechał do Polski profesor z Yale, historyk żydowskiego pochodzenia, szukający śladów swojej rodziny. Nie znał polskiego, więc zostałam jego przewodniczką. Wprawdzie nie znalazł tego, czego szukał, ale dotarliśmy do jakichś jego znajomych, którzy opowiedzieli mi niezwykłą historię, jaką opisałam potem w Postscriptum – o kobiecie, która jako dziecko tuż przed likwidacją getta została podrzucona pod jego mur. Stamtąd wzięli ją jej przybrani rodzice, których do czterdziestego roku życia uważała za rodzonych. Profesor napisał wcześniej pracę doktorską o uniwersytetach w Rosji przed 1905 rokiem, a że mój dziadek studiował w Petersburgu, wspomniałam o tym, i wtedy on zapytał: „Jakie nosił nazwisko?”. Odpowiedziałam: „Rudziejewski”, a on: „Aleksander?”. Okazało się, że dziadek ukończył uniwersytet ze złotym medalem, o czym dowiedziałam się dopiero od tego Amerykanina.
Wiem, że na pewno nie odziedziczyła pani po dziadku zdolności matematycznych, tak jak i pani córka...
O nie, na pewno nie. Ale dziadek pisał też wiersze, był więc poetą i matematykiem. I podobnie jak Tania była wielką miłością mojego ojca, tak wielką miłością dziadka byłam ja. Nawet mój ojciec był tym zdumiony, twierdząc, że dziadek Aleksander nie zdradzał specjalnie instynktów rodzinnych. A tutaj na starość dopadło go uczucie. Bardzo dziwnie się wyrażało, on mnie po prostu terroryzował.
Jak to – terroryzował?
No tak. Chciał wtłoczyć do mojej głowy nadmiar wiedzy, jakby się obawiał, że nie zdąży tego zrobić. A ja przecież byłam dzieckiem. Ale mam też miłe wspomnienia, na przykład chodziliśmy razem na rydze, które rosły przy leśnej drodze w trawie. Jaka to była radość, kiedy pierwsza takiego rydza znalazłam! Dziadzio zdejmował kapelusz, zawsze w nim chodził, zbieraliśmy grzyby do jego kapelusza, a potem piekliśmy je na kuchennej blasze. Albo na przykład urządzaliśmy zawody w bieganiu: dziadzio, już wtedy dość sędziwy, zawsze ze mną wygrywał, co mnie strasznie denerwowało.
A jego kwitowanie wszystkiego słówkiem bon?
Nie wszystkiego. Mówił „bon”, jak był zadowolony. Z dobrego obiadku, chociaż mama rzadko obiady robiła. I z poobiedniej kawy. Wtedy odżywał. Kiedy był w dobrym humorze, rozmawiał ze mną po francusku, co matkę złościło, bo nie rozumiała, o czym mówimy.
Co jeszcze kojarzy się pani z dziadkiem?
To, że opowiadał mi mnóstwo historii. I że kiedyś napisał dla mnie podręcznik do nauki angielskiego, który niestety gdzieś się zagubił. Oprócz francuskiego próbował mnie uczyć jeszcze angielskiego, ale szło mu już gorzej, bo ja byłam już troszkę starsza i po prostu mu uciekałam. No i oczywiście ogromnie się denerwował z powodu tej matematyki, z której nic nie rozumiałam. Przechodził wtedy na rosyjski, co oznaczało, że był naprawdę zły. Zapamiętałam z tych reprymend jeden zwrot: Dura! Ni k czemu ty nie dojdiosz, jesli ty takoj lentiaj! Często się na siebie obrażaliśmy.
Byliśmy z sobą bardzo związani. W Przekopce pokoik dziadzia znajdował się na półpiętrze, był nieduży i stał w nim piec koza, do którego cały czas dokładało się polan. Było tam cieplutko i miło, mnóstwo książek, albumy, które razem oglądaliśmy, globus. Dziadzio wodził po nim palcem i to były nasze wycieczki w obce kraje. Snuł też opowieści: o Katarzynie Wielkiej albo Napoleonie, którego dziadek ogromnie podziwiał. Te historie do dziś we mnie przetrwały. Nawet czasami słyszę głos dziadka... Potem jednak znaleźliśmy się w Augustowie i oboje jakby przycichliśmy, brakowało miejsca na to, żeby pielęgnować tę dawną intymność. Pamiętam też, jak strzygłam dziadzia, nożyczkami, w schodki. Bardzo się starałam, żeby było ładnie, ale im dłużej go strzygłam, tym schodków było więcej. Matka na ten widok załamywała ręce, ale on był zadowolony!
Czy dziadek jest jedną z tych osób, które wracają do pani w snach i za którymi pani tęskni?
Tak, tęsknię za dziadkiem. Bardzo. Może nawet bardziej niż za ojcem i mamą. Dziadek to jest moje dzieciństwo, zwłaszcza jego najmilszy okres, związany z leśniczówką w Przykopce czy Przekopce, trudno zgadnąć, bo z jednej strony wsi stała tablica „Przekopka”, a z drugiej „Przykopka”. Mam gdzieś pod powiekami obraz, jak wracam ze szkoły i widzę z daleka mostek i postać dziadzia, który na mnie czeka, i przez resztę drogi idziemy już razem.
Ale kiedy działo się coś złego, to dziadzio, już niemłody i bezradny, nie potrafił mi za bardzo pomóc. I wtedy zwracałam się do gajowego, którego nazywałam swoją drugą mamą. Kiedyś ugryzł mnie szerszeń, pięta mi spuchła jak bania i z tą spuchniętą nogą kuśtykałam dwa kilometry do domku, w którym on mieszkał. Zaraz zrobił mi okład z octu i napoił herbatą z malinami, bo dostałam wysokiej gorączki.
W intymnej rozmowie z Martą Mizuro każda z nich szczerze opowiada o swoim trudnym dzieciństwie, poszukiwaniu bliskości, o traumach i alkoholizmie najbliższych. Nie boją się dotykać spraw bolesnych i wstydliwych. Wierzą, że tylko prawda, także ta nie łatwa pozwala im się zbliżyć do siebie nawzajem.
Oddając tę książkę w ręce czytelników, autorki obdarzają ich ogromnym zaufaniem, ponieważ odsłaniają w niej bardzo osobistą część siebie. Robią to jednak z nadzieją, że ich opowieść stanie się dla wielu inspiracją do budowania trwałych i szczerych relacji matek i córek.
Matka i córka. Życie na inną nutę.
Maria Nurowska i Tatiana Raczyńska w rozmowach z Martą Mizuro
Cena: 34,90 zł.